"Avengers: Wojna bez granic" - recenzja
Źródło zdjęcia: filmweb
26 kwietnia na
ekrany kin trafiła długo wyczekiwana produkcja Marvel Studios zatytułowana
przez polskiego dystrybutora „Avengers: wojna bez granic”. Fabuła nawiązuje do
jednego z najważniejszych i najciekawszych wydarzeń w komiksowym Uniwersum
Marvela związanych ze zbieraniem przez szalonego tytana Thanosa kamieni
nieskończoności. Po adaptacji tej fani komiksu na całym świecie spodziewali się
wiele, zwłaszcza, że w założeniu produkcja miała być pierwszym filmem, który połączy
całe kinowe uniwersum. Czy twórcom filmu udało się osiągnąć zamierzony cel
zapewniając przy okazji dobrą rozrywkę fanom komiksu i kinomanom?
Wybierając się
w poniedziałkowe popołudnie do kina nie oczekiwałem zbyt wiele. Zapoznając się
na długo przed premierą ze wszystkimi materiałami promocyjnymi, wywiadami oraz
śledząc plotki z planu filmowego, nie oczekiwałem, że kolejna odsłona Avengers
będzie filmem wybitnym, ale nie podejrzewałem, że będzie aż tak źle.
Pierwszy ze
stawianych obrazowi braci Russo zarzutów dotyczy sposobu łączenia kinowego
uniwersum. Trudno nie odnieść wrażenia, że twórcy zrobili to na siłę dbając
jedynie o to, by w produkcji umieścić wszystkich bohaterów dotychczasowych
filmów, mniejsze znaczenie przywiązując do linii fabularnej. Liczba postaci
jest pokaźna, ale żadna z nich nie wnosi do obrazu niczego konkretnego. Podczas
seansu bardzo trudno było mi pozbyć się wrażenia, że większość bohaterów filmu
jest zbędna. Rozbudowana liczba postaci sprawia, że twórcom trudno było się
skupić na głębszym budowaniu relacji między nimi. Reżyserzy ograniczyli więc
interakcje bohaterów jedynie do wspólnej walki i kłótni, które tak naprawdę nie
wiadomo nawet o co się toczą. Słabe zarysowanie charakterów postaci sprawia, że
zamiast współczuć bohaterom lub trzymać kciuki za prowadzoną przez nich misję,
z wielkim utęsknieniem czekałem końca seansu.
Akcja filmu toczy
się dość szybko i brak tutaj stopniowania napięcia i budowania ciekawych
wątków, które czekałaby na rozwiązanie w zakończeniu filmu lub w przewidzianej
kontynuacji. Ciekawie się zapowiadające wątki jak np. wątek Wandy i Visiona
został sprowadzony do poziomu tandetnej opery mydlanej o poświęcaniu życia w
imię wyższej sprawy. Sama postać Wandy została potraktowana bez głębszej
koncepcji. W komiksowym Uniwersum, znana pod pseudonimem Scarlet Witch, Wanda
to mutantka obdarzona niezwykłą mocą swobodnego kreowania rzeczywistości, która
przynajmniej dwukrotnie wywróciła całe komiksowe Uniwersum do góry nogami. W
obrazie braci Russo to tylko piękna dziewczyna, której jedyną zdolnością jest
puszczanie z dłoni czerwonych fajerwerków i rzucanie przedmiotami.
Zamiast
wciągającej fabuły i dobrze napisanych postaci, twórcy filmu zaprezentowali nam
ponad dwugodzinną bijatykę – w większości nużącą, a niekiedy budzącą nawet
uśmiech zażenowania. Najbardziej rzuca się to w oczy podczas bitwy na
wakandyjskiej sawannie. Pomijając takie subtelności jak to, że obie walczące
strony nie mają żadnej taktyki tłukąc się niemiłosiernie jak w kibolskiej
ustawce, stwierdziłem, że król T’Challa jest „geniuszem” strategii. Scena, w
której podejmuje decyzję o otwarciu bramy i wpuszczeniu do wewnątrz całej armii
nieprzyjacielskiej raczej nie sprawiłaby, że Clausewitz byłby dumny. W pewnym
momencie zacząłem żałować, że przedstawiony w filmie „Czarna Pantera” zamach
stanu okazał się krótkotrwały i T’Challa powrócił na tron, bo jeśli przymiotem
monarchy ma być mądrość, to w „Wojnie bez granic” król miał chyba gorszy dzień.
Najsłabszą
stroną filmu są koszmarne dialogi sprawiające wrażenie, że bohaterowie sami do
końca nie wiedzą o czym rozmawiają.
Traktując film
jako kolejną odsłonę kinowego Uniwersum, można w nim dostrzec pewne
niekonsekwencje. W filmie „Thor” Ragnarok” w jednej ze scen Odyn wspomina
Thorowi, że jest bogiem piorunów, a nie bogiem młotka, co oznacza, że nie
potrzebuje żadnej broni, aby pokonać przeciwnika. W „Wojnie bez granic” bóg
piorunów zapomniał chyba o ojcowskiej radzie, bo stwierdza, że gromy gromami,
ale w ręku musi dzierżyć broń, bo tylko ona jest w stanie pokonać Thanosa. Nie
wiem więc, czy moc Thora wynika z jego boskiej natury, czy z kunsztu
rzemieślniczego krasnala, który w swej kuźni wykuwa metalowa cuda. Drugą
niekonsekwencją jest zupełne zmilczenie wydarzeń z filmu „Kapitan Ameryka:
wojna bohaterów”. Film będący adaptacją „Civil War” przedstawiał jedno z
najważniejszych wydarzeń w świecie Marvela dotyczący rejestracji
superbohaterów. Rozłam, który wtedy powstał miał swoje daleko idące
konsekwencje. Najważniejszą było znalezienie się grupy herosów na czele z
Kapitanem Ameryką poza prawem. W Avengers sprawa ta została zamieciona pod
dywan krótkim stwierdzeniem o nadzwyczajności sytuacji, a w związku z tym nikt
nie będzie czepiał się Kapitana i poszukiwanych listem gończym bohaterów. Nie
wyjaśniono co działo się z Kapitanem od momentu wydarzeń z „Wojny bohaterów”,
gdzie się ukrywał itd. Jego obecność w filmie jest zupełnie zbędna. Podobnie
jest ze Spider-Manem, który zamiast w kosmos mógł spokojnie zostać w szkolnym
autobusie.
Najciekawszym
elementem wyróżniającym się na tle fabuły (a w zasadzie jej braku) jest wątek
Thanosa, który poprowadzony został z dużą konsekwencją i umiejętnością. Postać
została świetnie zagrana, przez co bohater nie jawi się jako jednoznacznie
negatywna postać, ale intryguje rodząc w widzu pytania, przede wszystkim o jego
przeszłość.
Film „Avengers:
wojna bez granic” to niezobowiązujące kino, z którego widz zapamięta jedynie
ciągłą bijatykę, sztywne aktorstwo i słabe dialogi. Produkcja z całą pewnością
przypadnie do gustu małym chłopcom, dla których ważne są epickie bitwy i siane
przez bohaterów chaos i zniszczenie. W moim przekonaniu film ten jest jednym z
najsłabszych w kinowym uniwersum Marvela. Niewielką rekompensatę czasu
poświęconego na seans jest scena kończąca film, ale czy warto oglądać film
wyłącznie dla samego zakończenia?
Komentarze
Prześlij komentarz